GÉRARD SCAPPINI
SYLWETKI
Z usłużnego żywota
Mżawka spluwa na moje ramiona,
drepczę w stronę dworca eskortowany przez mego ojca. Muszę jechać do Niemiec,
gdzie przez szesnaście miesięcy będę służył patrie.
Moje bezładne myśli obrzucają wieprzem ten obcy kraj, łakną odpowiedzi.
Żongluję trzema nazwiskami: Goethego, Hitlera i Beckenbauera.
Mój ojciec marszczy czoło, wkłada
mi jakiś banknot do ręki, mówi coś pod nosem, że „to z powodu długiej podróży”,
i funduje nawet kawę w mieszczącej się w pobliżu knajpce. Niezłomnie zajmuje
się swą filiżanką. Słowa przyklejają mi się do języka.
Pierwsze płatki śniegu muskają
moje policzki, wbijają się w ziemię. Spieszę do naszego bloku, aby zaplanować
sobie moje wolne weekendy poza murami koszar.
Na izbie zachowujemy się
ordynarnie, popijamy kawę w proszku, bajdurzymy o sporcie, dyskutujemy o
ojczyźnie. Nasze nękane przekleństwami czaszki męczą się ze zrozumieniem
naszego żołnierskiego bytu w tym kraju.
Czy mamy zważać na ten lud i czy
musimy przed nich strzec naszą narodowość?
Kręte ślady stóp zasklepiają się
na śniegu. Chodnik wzdłuż samochodów: zagrzebany pod nim białym płaszczem. Od
mego oddechu szyba w oknie robi się wilgotna.
Z pewnością o tej porze robotnicy
na Place d'Espagne grają w petanque. Swym pogodnym akcentem
komentują nie tylko właściwości tej gry. Inni przyglądają się im, ogłaszają
przy tym ustawienie swej drużyny na dzisiejszy mecz rugby, zastanawiają się
krytycznie nad tegorocznymi szansami klubu: mistrz albo nie mistrz. Potem
blisko południa, w Barze Sportowym,
boski aperitif, trochę wody, dwie kostki lodu…
Prześlizguję się pod kocem.
Przyklepuję się do języka, który
rozpuszcza się w moich ustach. Moje myśli potykają się w milczenie. Plami mnie
to rumieńcem na twarzy.
Moje dłonie wyczarowują wyrazy.
Pan Gäbele jedzie na ruchomych
schodach po lewym torze. Na jego śliskiej twarzy tryska zapach porannej pasty
do zębów, swój język międli po weekendowym śnie, jego włosy z przedziałkiem
odurzają w blasku brylantyny. W czarnej aktówce jego śniadanie czyta część
sportową gazety. Cuchnie wodą święconą, zaś jego brązowy garnitur kulkami na
mole.
Autobus posuwa się, rozkracza
drzwi, ciurka ludzi na bruk. Wszystko szumi.
Zegar kontrolny w fabryce
wychodzi na polowanie.
Przebieralnia przypomina mi składowisko
złomu; zardzewiałe szafki na ubrania z
krzywo wiszącymi, powyginanymi drzwiami przypominają wybrakowane samochody. Mój
przełożony, pan Gäbele, spogląda na mnie zjadliwie i prawie równocześnie na
swój złoty zegarek.
„Trzydzieści minut spóźnienia, jedna
godzina potrącona z wynagrodzenia”, ryczy. Mały i otyły, tak teraz wygląda w
tym długim, szarym fartuchu i ze swoim czerwonym krawatem pasującym do jego
rozzłoszczonej twarzy.
Spieszę się z wystękaniem
jakiegoś usprawiedliwienia. Cyframi metalowego szablonu i czarną farbą wykonuję
trzycyfrową liczbę na osiemdziesięciu siedmiu drewnianych skrzynkach na dzień.
I myślę przy tym o nich tak, jakbym głaskał ich ciała.
Gérard Scappini, ur. w 1947 r. w Toulon, od 1972 r. mieszka
w Moguncji. Opublikował takie książki poetyckie jak: Wiersze wyznania, Słowa
nie mają właścicieli, proza: Sylwetki — Z usłużnego żywota.
Za: Sigfried Gauch, Jürgen Kross (Hrsg.) Vom Verschwinden der Gegenwart. Mainzer
Anthologie. Brandes & Apsel, Frankfurt am
Main 1992
Z niemieckiego przełożył Andrzej
Pańta