piątek, 8 maja 2015

Opowiadanie G. Scappiniego



GÉRARD SCAPPINI


SYLWETKI
Z usłużnego żywota

Mżawka spluwa na moje ramiona, drepczę w stronę dworca eskortowany przez mego ojca. Muszę jechać do Niemiec, gdzie przez szesnaście miesięcy będę służył patrie. Moje bezładne myśli obrzucają wieprzem ten obcy kraj, łakną odpowiedzi. Żongluję trzema nazwiskami: Goethego, Hitlera i Beckenbauera.
Mój ojciec marszczy czoło, wkłada mi jakiś banknot do ręki, mówi coś pod nosem, że „to z powodu długiej podróży”, i funduje nawet kawę w mieszczącej się w pobliżu knajpce. Niezłomnie zajmuje się swą filiżanką. Słowa przyklejają mi się do języka.

Pierwsze płatki śniegu muskają moje policzki, wbijają się w ziemię. Spieszę do naszego bloku, aby zaplanować sobie moje wolne weekendy poza murami koszar.
Na izbie zachowujemy się ordynarnie, popijamy kawę w proszku, bajdurzymy o sporcie, dyskutujemy o ojczyźnie. Nasze nękane przekleństwami czaszki męczą się ze zrozumieniem naszego żołnierskiego bytu w tym kraju.
Czy mamy zważać na ten lud i czy musimy przed nich strzec naszą narodowość?

Kręte ślady stóp zasklepiają się na śniegu. Chodnik wzdłuż samochodów: zagrzebany pod nim białym płaszczem. Od mego oddechu szyba w oknie robi się wilgotna.
Z pewnością o tej porze robotnicy na Place d'Espagne grają w  petanque. Swym pogodnym akcentem komentują nie tylko właściwości tej gry. Inni przyglądają się im, ogłaszają przy tym ustawienie swej drużyny na dzisiejszy mecz rugby, zastanawiają się krytycznie nad tegorocznymi szansami klubu: mistrz albo nie mistrz. Potem blisko południa, w Barze Sportowym, boski aperitif, trochę wody, dwie kostki lodu…
Prześlizguję się pod kocem.

Przyklepuję się do języka, który rozpuszcza się w moich ustach. Moje myśli potykają się w milczenie. Plami mnie to rumieńcem na twarzy.
Moje dłonie wyczarowują wyrazy.

Pan Gäbele jedzie na ruchomych schodach po lewym torze. Na jego śliskiej twarzy tryska zapach porannej pasty do zębów, swój język międli po weekendowym śnie, jego włosy z przedziałkiem odurzają w blasku brylantyny. W czarnej aktówce jego śniadanie czyta część sportową gazety. Cuchnie wodą święconą, zaś jego brązowy garnitur kulkami na mole.
Autobus posuwa się, rozkracza drzwi, ciurka ludzi na bruk. Wszystko szumi.
Zegar kontrolny w fabryce wychodzi na polowanie.

Przebieralnia przypomina mi składowisko złomu; zardzewiałe szafki  na ubrania z krzywo wiszącymi, powyginanymi drzwiami przypominają wybrakowane samochody. Mój przełożony, pan Gäbele, spogląda na mnie zjadliwie i prawie równocześnie na swój złoty zegarek.
„Trzydzieści minut spóźnienia, jedna godzina potrącona z wynagrodzenia”, ryczy. Mały i otyły, tak teraz wygląda w tym długim, szarym fartuchu i ze swoim czerwonym krawatem pasującym do jego rozzłoszczonej twarzy.
Spieszę się z wystękaniem jakiegoś usprawiedliwienia. Cyframi metalowego szablonu i czarną farbą wykonuję trzycyfrową liczbę na osiemdziesięciu siedmiu drewnianych skrzynkach na dzień. I myślę przy tym o nich tak, jakbym głaskał ich ciała.


Gérard Scappini, ur. w 1947 r. w Toulon, od 1972 r. mieszka w Moguncji. Opublikował takie książki poetyckie jak: Wiersze wyznania, Słowa nie  mają właścicieli, proza: Sylwetki — Z usłużnego żywota.


Za: Sigfried Gauch, Jürgen Kross (Hrsg.) Vom Verschwinden der Gegenwart. Mainzer Anthologie. Brandes & Apsel, Frankfurt am Main 1992



Z niemieckiego przełożył Andrzej Pańta

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz